sobota, 29 października 2016

Browar Sancti Lucas- Czarna Róża

Browar Sancti Lucas. Polski, wbrew pozorom. Powiedzonko o świętym Łukaszu znam tylko jedno, i to tak infantylne, że nie wypada go tutaj przytaczać. O browarze Sancti Lucas wiem niewiele więcej. Tzn wiem że pierwsze piwo uwarzyli 4.11.2015. Z ich facebooka to wiem. Z ratebeera wiem że mają chyba 4 piwa na koncie. Stout, dumnie nazwany Foreign Extra Stoutem, dwie pszenice. I piwo które mam przed sobą.
Uwaga, uwaga, proszę przetrzeć okulary- flanders brown ale.

Flanders Brown Ale. Na pewno jeden z moich ulubionych stylów piwa. Prawdopodobnie podobnie smakowały Portery w XVII wieku. Styl generalnie rzadki i trudny, a w wykonaniu naszych piwowarów unikatowy jak bohaterska śmierć lotnika przytrzaśniętego drzwiami od hangaru. Prawie się nie zdarza, ale jakieś piwo jednak było. I całkiem nowy browar startuje z czymś takim. I do tego piwo ładnie się nazywa. No dobra, sprawdźmy.


Czarna Róża- Flanders Brown Ale- Browar Sancti Lucas

Ładna nazwa. Etykieta zgrzebna, czarno-brudnobiała, z czerwonym napisem. Generalnie ponieważ wszystkie etykiety są w tym samym stylu, muszę stwierdzić że dobra, chociaż taka... ponura i pogrzebowa. No w sumie, za oknem ciemno, zimno i pada, zbliżają się Dziady, a w słuchawkach płyta "...Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach".

A, zapomniałem dodać. W składzie są płatki róż.

Niuch z butelki. No róże są. Jest też słodka, marmoladowa nuta. Może nie do końca kojarząca się z Flandersem. A przynajmniej nie z ideałem flandersa, jakim dla mnie jest Rodenbach Grand Cru czy Douchesse de Bourgogne. No i aromat jest umiarkowanie delikatny. Ale powąchamy ze szkła.
Chooooociaż... jak przystawiłem na chwilę do nosa jeszcze butelkę to nawet jest ta charakterystyczna nuta a la ocet z zielonymi jabłkami, z tym że tutaj na słodkim, dżemowym podkładzie.

Zaskakująco wysoka, puchata i dosyć drobna piana, jedynie tu i ówdzie jakieś większe bąble pękły przy powolnej redukcji. Powinna się chyba lepić do szkła. Piwo zmętnione, co prawda nie miało czasu się odstać po transporcie, barwa ciemny brąz z rubinowymi refleksami, taka mega dojrzała ciemna czereśnia mógłbym powiedzieć gdyby obudził się we mnie poeta.

No ze szkła wychodzi ta fajna, octowa, cierpka nuta, kojarząca się z wytrawnym do bólu, lekko już przeszłym octem winem. Ale co ciekawe, wychodzi też mocna paloność, jakby lekka kawowa nuta. Albo bardziej kakaowa. Swoją drogą, wbrew zapowiedziom piana nie zdobi szkła. Ale ładnie się odbudowuje.

Pora na pierwszy łyk. I kolejne. I jest ciekawie. Po pierwsze wbrew zapachowi z butelki piwo w ogóle nie jest słodkim zamulającym cukrowym ulepkiem sprzedawanym jako oud bruin, co zwykł robić chociażby belgijski Petrus.
 Piwo jest wytrawne, wyraźnie kwaśne, chociaż nie jest to jeszcze poziom krieka, to powiedziałbym że bardziej ta kwaśność poszła w tym kierunku. Jest to taka kwaśna nuta prawie w stylu czerwonej porzeczki, cierpkiego lekkiego wina. Co ciekawe, po tym, ponownie jak w aromacie, wchodzi paloność. Paloność i lekkie melanoidyny. Wrażenie przypieczonego ciasta, lekkiego gorzkiego kakao. Na finishu pojawia się subtelny różany posmak. Od czasu do czasu przewija mi się też lekka miodowa nuta. Czyżby utlenienie? Cóż, nie przeszkadza.

Zaskakująco gładkie piwo, dosyć wytrawne. Wysycone średnio, ale bardzo fajnie, bo bąbelki gazu są malutkie i bardzo żywe, od razu kojarzące się z belgijskimi stylami. Lekkie, mega pijalne. 6% alkoholu mnie zaskoczyło, powiedziałbym że jest mniej.

Overall:
Jak na browar młody, mi nieznany, i jak na styl, to ekipa Sancti Lucas poradziła sobie z tematem nadzwyczaj dobrze. Oczywiście nie jest to poziom Rodenbacha, ale umówmy się, nie mają szans. Nie mają beczek, nie mają kupażowania. Nie mają kultury bakterii hodowanej w beczkach od wielu, wielu lat.
Co zaskakuje na pewno w tym piwie, to palone posmaki. Raczej we flandersach się ich nie spotyka. Karmelowe, może, ale spieczone ciasto, kakao, lekka kawa nawet, raczej nie.
Czego mi brakuje w stosunku do flandersów idealnych, to paradoksalnie słodyczy. Grand Cru z Rodenbacha czy Douchesse de Bourgogne pomimo że są wytrawne do bólu, mają delikatne wstawki słodkich nut, jabłka, cukru, i dopiero potem wchodzi octowo-jabłkowo-winny finish. Paradoksalnie, te flandersy które nie są kupażowane, jak Rodenbach Vintage, i które są wytrawne do szpiku kości, bez słodkiej wstawki, smakują mi mniej i są dla mnie mniej ciekawe.
Róża wyczuwalna, ale raczej w posmaku. I to w takim stylu konfitury.

Dobre piwo, ciekawa interpretacja stylu, chociaż myślę że pewne aspekty można poprawić to debiut browaru u mnie zaliczam do udanych. Żebyście mieli pojęcie jak udanych: nie mogę już oczywiście porównać "head to head", ale chyba smakuje mi bardziej niż Grand Champion z Cieszyna, autorstwa Czesława Dziełaka. Red Roselare Ale, czy jak mu tam było. Jeśli macie ochotę na przyjemny, lekko winny, trochę różany kwasik, to polecam. I jako w sumie rzadki w Polsce styl też polecam, chociaż jeśli nie piliście jeszcze flandersów to jednak bardziej polecam klasyki w stylu Rodenbacha czy Księżniczki.

Jedynie uwaga do browaru, jeśli to czytacie: na szyjce butelki, tuż pod kapslem, mam brzydki, rdzawy nalot, natomiast sam kapsel nie jest pordzewiały. Przypuszczam że efekt rozlania piwa podczas rozlewu. Niezbyt ładnie to wygląda i trochę zakrawa na proszenie się o zakażenie. Oczywiście może to być jednorazowy shit happens, ale piszę to z życzliwości. Chociaż jak ostatnio miałem skwaszonego RISa, to całkiem dobry był, smakował jak blend RISa z flandersem... O może RISa otworzę. Albo stout.
Skål!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz